Często porównujemy standardy życia w Wielkiej Brytanii z polską rzeczywistością. „W menu” znajdujemy bogatą listę dań. Na stole lądują przystawki, np. problemy natury hydrauliczno-kanalizacyjnej, czytaj osobne krany z ciepłą i zimną wodą, na które w zdrowo-rozsądkowym polskim umyśle nie ma miejsca czy też montowane na zewnątrz budynków rury, które pękają na mrozie. Aby zaostrzyć apetyt można uraczyć się lekkim aperitifem w postaci dyskusji na temat brytyjskiego, super-szybkiego zwyczaju spożywania napojów wyskokowych.
Po takim „podkładzie” można przejść do dań głównych. A tutaj wybór tak duży, że aż trudno się zdecydować. Utyskujemy na polski system pomocy socjalnej, który w porównaniu z brytyjskimi rozwiązaniami wydaje się być nad wyraz ciężkostrawny. Niejednokrotnie krzywimy się na widok gorzkiego do przełknięcia liberalizmu obyczajowego, którego w Polsce, no może poza dużymi miastami, wciąż serwuje się bardzo rzadko. W karcie dań można znaleźć mnogość pikantnych potraw, które wręcz palą w usta niczym solidnie przyprawione curry. Im częściej ślina przynosi na język temat rynku pracy, perspektyw rozwoju zawodowego czy też gehenny rozmów kwalifikacyjnych przeprowadzanych przez impertynenckich menadżerów, tym z bardziej „ziejemy ogniem” rozgoryczenia na „polską kuchnię”. Od czasu do czasu, profilaktycznie, żeby nie nabawić się zgagi, zdecydujemy się na łagodną strawę. W małych porcjach, skrupulatnie pogryziona i przeżuta, polska rzeczywistość widziana zza brytyjskiego stołu staje się całkiem zjadliwa, a przynajmniej nie staje nam już ością w gardle. Ale patrząc w rzeczone menu, można stwierdzić, iż są to dania serwowane i pochłaniane na szybko. Swoisty fast-food idei. Nie sprawiedliwym byłoby czepiać się takich upodobań kulinarnych brytyjskiej Polonii, która w przeważającej większość jest permanentnie zabiegana, zapracowana i tylko od święta, sensu stricte, może pozwolić sobie na syto zastawiony stół i wielogodzinną ucztę. Problem w tym, że z zmacdonaldyzowanym świecie tracimy poczucie smaku. Co więcej, coraz częściej nie wiem co jemy. Poddajemy się mechanicznemu tłuczeniu. Media karmią nas codziennie spamem – i jakże trafne w tym kontekście jest to, że spam, to z ang. nie tylko internetowe śmieci, które zapychają nasze skrzynki emailowe, ale także kiepskiej jakości mielonka. Ów medialny spam, tylko pozornie wyostrza nasz zmysł smaku. Niczym glutaminian sodu, tzw. gorące newsy rozszerzają nasze kubki smakowe, osobliwe receptory dzięki którym postrzegamy rzeczywistość.
Parówki, a sprawa polska
Metafora z wyrobami garmażeryjnymi ma w tym tekście zasadnicze znaczenie. Były kanclerz Cesarstwa Niemieckiego Otto von Bismarck, ukłuł niezwykle smakowity bon mot pointujący mechanizmy tworzenia polityki. Mianowicie, powiedział, iż „lepiej nie wiedzieć z czego się robi politykę i parówki”.
Słowa Bismarcka celnie trafiają w istotę problemu, który w ostatnich dniach sprawił, iż zacząłem się zastanawiać, czy oby w tym naszym „polsko-brytyjskim menu” nie pomijamy dań, które na pierwszy rzut oka wydają się nam nieapetyczne, czy wręcz niejadalne. A bez skosztowania których, tak naprawdę nie możemy nic powiedzieć na temat odmienność kuchni obu krajów.
Co mam na myśli? A mianowicie to, że w naszym „menu” nie ma bismarckowskich parówek. Rzadko rozmawiamy o polityce. I trochę mnie to nie dziwi, gdyż danie jest ciężkostrawne, powoduje mdłości, a w skrajnych przypadkach prowadzi do niewydolności jelit czy też odruchów wymiotnych.
Nie zmienia to faktu, że warto wiedzieć z czego robi się te parówki. A dlaczego warto? A no dlatego, iż skrupulatnie przyjrzawszy się składnikom, przekonamy się, iż wbrew obiegowym opiniom, brytyjskie parówki nie są wcale obrzydliwe. Co więcej, stawiam tezę, że brytyjskie parówki są nieporównywalnie smaczniejsze od polskich wyrobów.
Usiądźmy więc do politycznego stołu i rzućmy okiem receptury.
Sromotnikowa – przysmak elit
14 września Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim wymierzył Robertowi Fryczowi karę roku i 3 miesięcy ograniczenia wolności z obowiązkiem wykonywania 40 godzin prac społecznych miesięcznie, uznając go za winnego znieważenia prezydenta Bronisława Komorowskiego. Frycz został skazany też za fałszowanie dokumentów. Na stronie Antykomor.pl, której autorem jest skazany, gromadzone były materiały o prezydencie Komorowskim, a także m.in. gry polegające na strzelaniu do jego wizerunku i ośmieszające fotomontaże. W maju ubiegłego roku do mieszkania autora strony weszli funkcjonariusze ABW, którzy zabezpieczyli jego laptop i inne nośniki danych. Zleciła to prokuratura w Tomaszowie Mazowieckim, prowadząca śledztwo w sprawie znieważenia głowy państwa. Po kilku miesiącach sprawa trafiła do piotrkowskiej prokuratury.
Prezydent Komorowski, w końcu uosobienie polskiej tradycji, z lekkością przełknął i przetrawił talerz ikonicznej wręcz zupy grzybowej, w postaci wyroku skazującego na wolność słowa w Polsce. Niekwestionowanego przysmaku polskich stołów, nigdy dość! Sęk w tym, iż z politycznego punktu widzenia, okazało się, że grzybowa może i była lekko strawna, ale przyrządzono ją z muchomorów sromotnikowych.
Przepis na sromotnikową zupę znany jest w Polsce od wielu lat. Przekazywany jest z kadencji na kadencję. Trzeba tu dodać, iż smakoszem „sromotnikówki” jest nie tylko Prezydent Komorowski. Toż to specjał znany jak Polska długa i szeroka. Zajadają się nią politycy wszystkich opcji politycznych. Co prawda, każda partia przyrządza ją trochę inaczej, ale baza jest zawsze taka sama. I tak posłowie z prawej strony sceny politycznej preferują bardziej tradycyjny smak. Postulują, iż przepis to rzecz święta. Nie wolno go zmieniać. Nie do pomyślenia byłoby dodać grzybków shiitake, czy też innych obcych składników. Jedyna, ojczyźniana grzybowa musi być przyrządzona z polskich prawdziwków. Natomiast w kuchni lewicy króluje kulinarny eklektyzm. Oczywiście gotują wyłącznie panowie, gdyż wyemancypowanym damom lewicy nie przystoi stać przy garach. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, przecież nie od dziś wiadomo, że najlepszy zmysł smaku mają mężczyźni. Nie można też zapomnieć o wyrosłych, nomen omen, jak grzyby po deszczu, nowych formacjach politycznych. I tak, populistyczna flanka lewicy, której lider nie stroni od najróżniejszych używek, postuluje, iż ma nowy przepis na grzybową. W łeb wyciąć trzeba zapleśniałą grzybnie prawdziwków, a zupę skrzętnie „przyprawić” grzybkami o holenderskim pochodzeniu. Acz, i w naszych, polskich lasach można znaleźć kolorowe polanki, gdzie rosną sobie maleńkie grzybki halucynki.
Grzybową zajada się cała polska klasa polityczna. Grzybową – sromotnikową, którą zatruwa całe społeczeństwo. Wyrok na Frycza jest ewidentnym przejawem zatrutego życia politycznego w Polsce. Można domniemywać, iż limuzyny z jadłodajni na Wiejskiej, a pewnie w swoim czasie i samoloty OLT Express, dowożą menażki ze sromotnikową do prokuratury.
„Sława” polskiej grzybowej rozniosła się po całej Europie. Problem w tym, iż nażarli się politycy, a odbiło się całemu krajowi. Przedstawicielka OBWE ds. wolności mediów Dunja Mijatović skrytykowała skazanie w Polsce twórcy strony Antykomor.pl Roberta Frycza za obrazę prezydenta Bronisława Komorowskiego i wezwała do dekryminalizacji zniesławienia w Polsce.
„W nowoczesnej demokracji sankcje karne za obrażenie głowy państwa są nie na miejscu, zwłaszcza że Europejski Trybunał Praw Człowieka od dziesięcioleci uchyla takie wyroki” – oświadczyła Mijatović, cytowana na portalu OBWE.
Robert Frycz zaserwował polskiemu państwu danie, którym delektują się ludzie w całym cywilizowanym świecie. Nic nie smakuje tak dobrze, jak wolność wyboru. Niestety w polskiej kuchni politycznej wciąż króluje grzybowa. Wolność w pięciu smakach pozostaje wyłącznie egzotyczną przystawką, za którą trzeba słono zapłacić. A sztućce na łańcuchu, z których śmialiśmy się niejednokrotnie oglądając „Misia”, wciąż są solidnie dokręcane przez nadwornych kucharzy RP.
Kuchnia fusion
W Wielkiej Brytanii wpływy kuchni z najodleglejszych zakątków świata sięgają zamierzchłych czasów. Od wieków Brytyjczycy sprowadzali aromatyczne przyprawy, zajmowali się uprawą egzotycznych warzyw i owoców. Bez reszty rozsmakowali się w indyjskim curry, które na stałe zagościło na brytyjskich stołach. Kuchnia wietnamska, chińska, marokańska, etc. Mógłbym mnożyć w nieskończoność bogactwo oferty kulinarnej Albionu. Eklektyzm kulinarny, którego emanacją może być głęboko zakorzenia wolność osobista Brytyjczyków, można dostrzec w menu, jakie serwuje nam brytyjska klasa polityczna.
Zaledwie kilka dni temu, poraniony fatalnymi decyzjami politycznymi wice-premier Nick Clegg ukorzył się przed wyborcami. W telewizyjnym spocie przepraszał wyborców za złamanie obietnic wyborczych. Lider partii liberalno-demokratycznej obiecywał przed wyborami parlamentarnymi, że nie zgodzi się na podwyższenie opłat za studia. Na czym skończyły się żarliwe obietnice wice-premiera wszyscy w Wielkiej Brytanii dobrze wiedzą. Opłaty za czesne wzrosły nawet do astronomicznej kwoty 9.000 tyś. funtów za rok akademicki. Ale skoro kulinaria stanowią lejtmotyw tego tekstu, to dodam, że – oliwa nieżywa, ale na wierzch wypływa. Notowania liberalnych-demokratów poleciały w dół w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do wysokości czesnego.
Złamanie obietnic przyprawiło Clegga o polityczny refluks. Nadworni medycy, bezskutecznie szukający antidotum na śmiertelną truciznę, przy której sromotnikowa zupa z Wiejskiej, to zaledwie lekka jelitówka, zaaplikowali tracącemu siły wice-premierowi eksperymentalną miksturę na bazie lidokainy. Skruszony polityk ukorzył się przed wyborcami, licząc na litość i współczucie.
I tak błagalne przeprosiny Nicka Clegga stały się daniem dnia w brytyjskich mediach. Ale jak to bywa w kuchni fusion, głowa wice-premiera złożona na srebrnej tacy stała się przyczynkiem do licznych „reinterpretacji” przepisu na „zbitego psa w sosie własnym”. Tego samego dnia na YouTube pokazał się swoisty przepis na „gulasz a la Clegg”. Genialny pomysł internauty, który zmiksował wypowiedz polityka, dodał szczyptę dźwięków, zamieszał i stworzył z tego prześmiewczy utwór.
Intensywny zapach jadła rozniósł się po całym kraju. Usta komentatorów, polityków i opinii publicznej wręcz frenetycznie przeżuły ugotowanego na miękko polityka.
W tym momencie powinny pojawić się służby specjalne, które z samego rana wparowują do mieszkanie nieszczęsnego „kucharza”, rekwirują trującą recepturą i oddają sprawę w ręce aparatu sądowniczego. I pewnie tak by było, gdyby „gulasz z Clegga” został przyrządzony w Polsce. W Wielkiej Brytanii byłoby to nie do pomyślenie, żeby zamknąć kogoś za upodobanie kulinarne. Co więcej, Nick Clegg jednym sprawnym ruchem PR-owym, zamieszał w kotle nadając daniu wykwintnego smaku. Polityk, którego okręgiem wyborczym jest Sheffield, oficjalnie zaproponował sklepowi internetowemu iTunes, żeby klip z zremisowaną wypowiedzią sprzedawać legalnie. A dochodami ze sprzedaży zasilić konto szpitala dziecięcego w Sheffield.
Jestem tym, co jem
Większość moich polskich znajomych mieszkających w Wielkiej Brytanii nie znosi brytyjskich parówek. Twierdzą, a ja się do tego dopisuję, że śmierdzą, wywołują odruchy wymiotne i generalnie są niejadalne. Natomiast polskie wyroby garmażeryjne wychwalają pod niebiosa. Przyzwyczajeni do polskich smaków, nie są wstanie zrozumieć, jak Brytyjczycy mogą jeść te paskudztwa.
Bismarck, porównując parówki do polityki, dał do zrozumienia adwersarzom, iż dopóki jego działania są skuteczne, dopóty nie mogą kontestować mechanizmów uprawiania polityki. Ten sam „przepis” na politykę serwują nam, niestety skutecznie, polscy politycy. W rezultacie, trują nas zupą sromotnikową. A My, nie pytając o skład, nie patrząc uważnie w menu, zgadzamy się pokornie przyjmować rozgotowaną trucizną, która otumania zmysły i w efekcie prowadzi do śmierci społeczeństwa obywatelskiego. Byłem raz świadkiem sytuacji, gdzie Polak i Brytyjczyk zamówili taką samą kanapkę. Kanapki okazały się nieświeże, nie pamiętam dokładnie co z nimi było nie tak. Co ważne, Brytyjczyk wywalił kanapkę natychmiast do kosza, a Polak przełknął ze łzami w oczach i grymasem na twarzy, konkludując skoro zapłaciłem, to zjem…