Słowo Brexit stało się tak powszechnie niepożądane, wręcz przerażająco zakazane, jak imię Lorda Voldemorta z Harrego Pottera. Od ponad dwóch lat o niczym innym się nie myśli, media nadużywają go do swojej niezdrowej propagandy, a ludzie wykrzykują swoje za lub przeciw bez zastanowienia się nad głębszym znaczeniem tego terminu. Wydaje się, że nikt nie ma odwagi przyznać się do tego, że zarówno ci co za wyjściem, jak i ci za pozostaniem, mają pewną rację w swoich argumentach.

Pamiętam dzień głosowania. Pomimo mojego prawie dziesięcioletniego stażu w regularnym płaceniu podatków na rzecz brytyjskiego rządu, nie miałam prawa głosu. Okej, rozumiem, obywatelem nie jestem, lecz to nie zmienia faktu, że moje jestestwo w Anglii stanęło pod znakiem zapytania. Nieskończone dyskusje w domu z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami… głównie Anglikami, którzy poczuli moc decydowania, siłę swojego przez lata tłumionego głosu, spowodowały, że ja na Brexit patrzę trochę inaczej. Mnie najbardziej uderzyło zjawisko niezwykle fascynujące socjologicznie – masa a indywidualna jednostka. Niejednokrotnie słyszałam: Magda, ale to nie o ciebie chodzi, tylko tych wszystkich, co benefity biorą. Albo, moja „przekochana” teściowa: Żadne tam referendum nie pomoże. Wszystkich tych emigrantów to na statek wrzucić i wysadzić w powietrze na Morzu Śródziemnomorskim, ale ciebie nie, Magda, ty jesteś jedną z nas.

Dzień ogłoszenia wyników w Hull był wyjątkowo ciekawy. Ludzie, pracujący w tym samym miejscu co moja mama, tańczyli z radości i pytali, co ona tu jeszcze robi. Ja, jako osoba z branży artystycznej, usłyszałam kurtuazyjne przeprosiny nawet od tych, co popierają Torysów. I tak 24 czerwca 2016 coś pękło – w nas, w Anglikach, i w naszych współnych relacjach. Tak jakbyśmy zapomnieli o przyjaźniach, związkach, naszym człowieczeństwie.

Moja babcia zawsze mówiła: o religii i polityce się nie rozmawia. Może i racja, ale ja nigdy nie miałam tendencji do słuchania starszych. Jak się o czymś nie dyskutuje, to nie znaczy, że tego nie ma. Tylko przez debatę jesteśmy w stanie zrozumieć drugą stronę.

Kiedy teatr Middle Child zaprosiło mnie do pełnienia roli nadwornego krytyka podczas pracy nad My Przeciwko, My Pomimo (Us Against Whatever), poczułam wypełniające moje ciało i umysł podekscytowanie. W poniedziałek poznałam obsadę i muszę powiedzieć: dziękuję za to, że Polaków grają Polacy, a nie Anglicy udający złamany, stereotypowy wschodnioeuropejski akcent. Tak, jakby polskich aktorów w Anglii nie było! Paul Smith, reżyser sztuki, do swojego zespołu nie tylko zaprosił lokalnych aktorów jak Josie Morley i Joshuę Meredith (oboje z Hull), ale również Edytę Budnik, Adama Hadi (z Polski) i Emmę Thorentt oraz Sèverine Howell-Meri (z Londynu, ale to tak jakby oddzielny kraj).

Wiedziałam o czym będzie to przedstawienie, ale nie znałam treści całego scenariusza. Siedziałam z boku, i z minuty na minutę czułam się coraz bardziej niespokojna. Drżałam, a mój umysł pędził z prędkością światła, analizując każde słowo. Z jednej strony myślałam o tym co słyszę, z drugiej przypominały mi się moje, czasem wręcz absurdalne doświadczenia. Niejednokrotnie wydobywało się z moich ust pogardliwe parsknięcie, pomieszane z goryczą wspomnień.

Brexit to nie tylko polityka, przepychanki i walka o władzę. No może dla niektórych tak, ale… Brexit to przede wszystkim losy zwykłych ludzi, ich codzienność, zmartwienia i nadzieje. Czy ja się dziwię większości klasy robotniczej w Anglii, że miała dość i chciała przejąć władzę w swoje ręce? Nie. Czy jestem zaskoczona, że tak wiele osób głosowało za wyjściem, bo od lat tylko doświadczają upadku ich gospodarki, a w sumie odkąd Anglia otworzyła granicę na Wschodnią Europę to czują się na zagrożonym stanowisku? Nie.

Hull wydaje się żyć w przeszłości, nieustannie rozdrapując rany upadku przemysłu rybnego. Rodziny, od pokoleń pracujące w portach czy na kutrach rybackich, czują się zdradzone, przywiązane przez rząd jak psy do drzewa w lesie, oczekując powolnej śmierci przez zagłodzenie. Czy ja się im dziwię, że zagłosowali w 67.6% za wyjściem? Naprawdę nie. To był desperacki krzyk o głos, o zwrócenie uwagi na swoje cierpienie i niezadowolenie. Czy jestem zaskoczona niepokojem emigrantów, którzy jak ja, postanowili podjąć ryzyko i wyjechać w poszukiwaniu lepszego jutra do Wielkiej Brytanii, a teraz czują się tu niechciani? Też nie.

Maureen Lennon w swoim scenariuszu przedstawia bohaterów, którzy głosowali zarówno za i przeciw. Ale nie w formie politycznej, lecz emocjonalnej. Ich powody są tak umiejętnie zarysowane, że chociaż możesz się z nimi nie zgadzać, to się zgodzisz. A przynajmniej postarasz zrozumieć. Czuję, że ta sztuka sprowokuje zaognione debaty, może nawet kłótnie… Ale czym jest sztuka, która nie wzbudza emocji? Zawsze powtarzam, że jeśli wychodzę z teatru i zapytana o to, co widziałam, odpowiadam „okej”, to znaczy, że reżyser do mnie nie „dotarł”. Wątpię jednak, że powiem „okej” 29 marca.